Recenzja filmu

Kradnąc konie (2019)
Hans Petter Moland

W poszukiwaniu straconego lasu

Ekranizacja cenionej książki Pera Pettersona to niespieszna, refleksyjna opowieść o mężczyźnie dumającym nad przemijaniem i rozliczającym się ze swoją przeszłością. Więcej tu patrzenia w dal i
Norweg Hans Petter Moland dopiero co przerobił swojego "Obywatela roku" (2014) na amerykański thriller "Cold Pursuit" (2019), a już ma dla nas nowy film. W "Ut og stjæle hester" ("Out Stealing Horses") również występuje Stellan Skarsgård, ale tym razem będzie trudniej o hollywoodzki remake z Liamem Neesonem w roli głównej. Ekranizacja cenionej książki Pera Pettersona to bowiem niespieszna, refleksyjna opowieść o mężczyźnie dumającym nad przemijaniem i rozliczającym się ze swoją przeszłością. Więcej tu patrzenia w dal i kontemplacji norweskiego krajobrazu niż czegokolwiek innego. Skarsgård siedzi w chatce i wspomina, jak za młodu biegał po lesie i kradł konie, a widz może zdecydować, czy jest to przenikliwe czy banalne.

Aktor gra 67-letniego Tronda, który po śmierci żony przeprowadza się w głąb zaśnieżonej norweskiej prowincji. Kobieta zginęła w wypadku samochodowym, a mąż siedział wówczas za kierownicą, ale – jak sam twierdzi – nie czuje się winny, jedynie samotny. Dni płyną leniwie i ponuro, w nastroju zdecydowanie schyłkowym. Spotkanie z ekscentrycznym sąsiadem przypomina jednak mężczyźnie o pewnym wydarzeniu z czasów młodości i nagle odkręca się kurek retrospekcji. W otoczeniu zimowej pustki – niczym na bielutkim ekranie świadomości – Trond odtwarza sobie spędzone w tej okolicy lato 1948 roku. Ważne, przełomowe, tak zwane "formacyjne".

Sytuacja jest oczywiście symboliczna jak diabli. Mamy sylwester 1999 roku, coś się kończy, coś zaczyna, "zimowy" emeryt flashbackuje do czasów swojej wiosennej inicjacji, życia krąg, wiadomo. Moland i jego operator Rasmus Videbæk potrafią jednak sprzedać tę metaforę, bo mówią raczej obrazem niż słowami. Jak przystało na opowieść o "poszukiwaniu straconego czasu", "Ut og stjæle hester" to film niezwykle zmysłowy. Kamera łapczywie rejestruje tętniącą życiem przyrodę i spocone ludzkie ciała, rosę na listkach i krople potu na szyi. Jeśli można sfilmować mgiełkę nostalgii, to tu się jak najbardziej udało. Moland opowiada o tym, że tworzymy sobie w głowach prywatne ołtarze z utraconych doświadczeń i spędzamy życie, bijąc im tęskne pokłony. Wypowiedziane, brzmi to banalnie; zaklęte w kolejnych sensualnych kadrach – już nieco mniej.

Trywialność wybija jednak w innym miejscu – choć tu tolerancja widowni może być wyższa niż moja. Reżyser chce nam pokazać przeszłość jako idyllę pozorną. "Ut og stjæle hester" to przecież tyleż opowieść o dawnych wzlotach, co o dawnych upadkach – oraz o poczuciu winy, z którym trzeba dalej żyć. Widzimy, jak cieniem na życiu bohaterów kładzie się wspomnienie wojny; jak witalność sąsiaduje ze śmiercią, a miłość z przemocą. Wszystko ładnie. Szkoda tylko, że w ruch idą tu też jakieś niepotrzebne wielkie litery, gryzące się z rewizjonistycznym tonem tajemnicze romanse i straszliwe tragedie. W dodatku okraszone nadmiarem testosteronu: od fascynacji twardym jak skała ojcem, przez bieganie nago po deszczu, pędzenie wierzchem na rumakach i pocenie się przy wycince drzew, aż po para-edypalne mokre sny o starszych kobietach. Jest "miała fajny biust", są "konie w galopie", nie brak też "nieba nad nami". Może to jeszcze nie kicz, ale sztampa na pewno. 

Co gorsza, zbliżając się do finału Moland próbuje jakoś poskromić swój strumień świadomości i ucieka się wreszcie do protezy słów. Okazują się one jednak kwiatkiem do kożucha, dobudowaną na siłę warstwą rozumową, która nie przystaje do rozsnutej w filmie skojarzeniowej pajęczyny pamięci. Weźmy scenę niespodziewanej dyskusji o… Dickensie. Trond cytuje tu "Dawida Copperfielda" i lamentuje, że czuje się, jakby nie był bohaterem swojej historii, nie rozpoznaje siebie w swoich życiowych wyborach. Może i mamy tu ładną refleksję o tym, że kształtują nas nie tylko nasze decyzje, ale i wydarzenia ledwie od nas zależne, takie, o które jedynie się ocieramy, które drażnią nas przez lata swoim niedopowiedzeniem. Ale wygląda to tak, jakby reżyser na wszelki wypadek, za pięć dwunasta, kazał bohaterom zinterpretować się samemu. Dopowiedzieć, co trzeba. I dopiero to naprawdę drażni.
1 10
Moja ocena:
5
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones